niedziela, 24 kwietnia 2016

Zaklęci w czasie - 9 - Naj­większa nadzieja wy­ras­ta z bezsilności

Andrej

Ciche stęknięcie wydobyło się z krtani, drażniąc spierzchnięte wargi jednosylabowym słówkiem. Całe ciało promieniowało tępym bólem, nieprzyjemnie piłując końcówki nerwów, umiejscowionych pod skórą. Powoli uchylił powieki, natrafiając na pustą nicość. Denny, pochłaniający każdą cząstkę mrok, nieoczekiwanie wywołał panikę w sercu Andreja. Okazał się na tyle niespodziewany, że Pejic wydarł ze swojej piersi rozpaczliwy jęk, czując, jakby ciemność napierała ze wszystkich stron, zamykając jego ciało w żelaznej klitce bez tlenu. Łzy utorowały drogę przez sine policzki, spływając ki ziemi, ciągnięte siłą grawitacji.
- I czego ryczysz? - w mroku rozbrzmiał znajomy głos, który już wcześniej wychwycił Andrej. Suchy, przesycony nienawiścią, wręcz źle wróżący.
- Nie chcę - szeptał blondyn, opętany amokiem strachu. Fobia, którą dusił przez ostatnie godziny, ukazała swoje istnienie w najmniej oczekiwanym momencie, upominając się o uwagę. Ostre światło przedarło się przez mgiełkę nałożoną na źrenicę, sącząc swój blask przez soczewkę, trafiając do nerwu wzrokowego. Syknął cicho, odwracając głowę w przeciwną stronę.
- Patrz na mnie, gdy do ciebie mówię, tępa dziwko - głos wyostrzył się, tworząc groźne warknięcie. Mężczyzna mówiący do Pejica, najwyraźniej nie znosił sprzeciwu słownego jak i cielesnego.
- Nie chcę - Andrej miotał się na aksamitnej pościeli, uciekając od palącego dotyku, pełnego pogardy spojrzenia, jak i wyrazistej nienawiści w głosie.
- Spokój! - krzyk wywiercał w głowie młodego mężczyzny bolesną dziurę, doprowadzając go na skraj załamania. Skowyt, jaki przepłynął gęstwiną przez głośnie, przypominał płacz wszystkich matek, opłakujących śmierć swojego potomstwa. Odbijał się od ścian, niosąc swoja rozpaczliwą melodie na korytarze wielkiej budowli.
- Nie chcę, nie chcę, nie chce! - wrzask, ból, zimno, jęk i ponowna ciemność.
Zimno, wpełzające pod koszulkę, niczym obrzydliwe stado wijących się dżdżownic.
Wrzask, wypełniony agonią świata śmiertelnego.
Ból, glina nieprawidłowo wklepana w czarną duszę ofiary.
Jęk, jazgot śmierci schodzącej do podziemi.
Ciemność... Ciemność towarzysząca do końca życia.
 
Ślepcom pokazując płótno
Akt ostatniego oddechu tworzenia
Z nadzieją czekał
myśląc tylko o Pani z Kosą
 
*~~*~~*
 
Czuli przejmującą słabość organizmu, wycieńczonego długotrwałym wysiłkiem. Jednak nogi nie potrafiły już posłusznie stanąć, ulegając przemęczeniu. Poranione ciało brnęło do przodu, zostawiając za sobą zawodzenia umierających ludzi i dym spalonych ciał. Unosząca się ciemna mara poczucia winy, oraz świadomość braku swobody, doprowadzały do załamania. Jednak skutecznie odsuwane z pola widzenia, nie zagrażały delikatnej strukturze psychice.
Kolejne gałęzie raniące skórę, nie robiły najmniejszego wrażenia.
Cienkie stróżki krwi obrazowały cierpienie ciała.
Przyśpieszony oddech zapewniał o życiu, które tętniło szumiącym, jednakże wygasłym płomyczkiem radości.
Nadzieja, kłębiąca się jak ciemne, opadowe chmury pod czaszką, wzywały do realizacji.
Łzy przedstawiały marny koniec początku.
Łkanie ukazywały nędzę i bezsilność.
Każdy dreszcz, każde wstrzymanie oddechu, każde bijące w szaleńczym tempie serce... Każde smutne oczy... Wszystko to nawoływało do nawrócenia. Do konfrontacji twarzą w twarz z wrogiem, który pozbawił ich ostatnich cząstek nadziei.
Pozbawił życia w wolności.
Radości.
Ekscytacji.
Wśród rodziny.
Pozbawił... Wszystkiego co kochaliśmy.
Co kochać będziemy.
Czego nie przestaniemy bronić.
Upadł na kolana, a nieracjonalny obuch poczucia straty, rozłożył jego głos na dwie zawodzące syreny, sygnalizujące przegraną.
- Andrew...
Tak, to głos, który próbował wyciągnąć go z tonącego statku.
Głos, podejmujący wyzwanie uspokojenia rozszalałego sztormu.
Zadrżał, przepuszczając przez zamknięte powieki pierwsze łzy. Oznaka słabości, która w tym momencie interesowała go najmniej.
Chciał swoją miłość z powrotem.
Chciał swoja miłość bronić.
Chciał swoją miłość przytulić.
Pocałować.
Pocieszyć.
Ujrzeć uśmiech na bladej twarzy.
Chciał... Chciał swojego Georga.
- Jak mogłem go nie dopilnować?! On ma żyć. Musi żyć. Chcę go tutaj. W tym momencie. CHCĘ! - wrzask rozniósł się po lesie, docierając do gladiatorów i przyjaciół Biersacka. Wszyscy zatrzymali się jak na komendę. Możliwe, że rozdzierające ludzkie serca krzyk, zmusił ich do chwilowego spoczynku. Deszcz spadł na zrudziałą trawę, która tonąc w wodzie, wyglądała jak płynąca porywistym nurtem krew.
   Jenny podeszła do klęczącego przyjaciela, padając obok niego na kolana. Czuła każdą cząstką swojego ciała jego ból. To ona widziała jak Georg upada, a grupa Rzymian zabiera jego ciało. Nie zdążyła zareagować. Wszystko zdążyło odbyć się w ciągu dwóch sekund, a jedno jej mrugnięcie, rozmazało obraz. Wtuliła się w koszulkę starszego, samej dając upust swoim emocjom. Wszystko, co wydarzyło się w Envelli, musiało być karą. Tylko dlaczego to oni pokutowali, nie wiedząc czy Andrej z Georgiem żyją? Przecież... Przecież chcieli tylko w spokoju spędzić ostatnie dni lata. Spędzić je na wygłupach, rozmowach, zwiedzaniu.
Spędzić je razem.
Dlaczego to oni teraz cierpią? Dlaczego to dwójka ich przyjaciół musi cierpieć? Gdzie ta, pieprzona, sprawiedliwość?!
- Tak bardzo mi przykro. Znajdziemy go. Obiecuję. Musimy - szepnęła, zaciskając spazmatycznie palce na brudnej koszulce przyjaciela. Nie zarejestrowała cienia Friedy, która postąpiła identycznie jak ona sama, padając na kolana.
Spletli się w bolesnym uścisku, wylewając swój smutek.
Bezsilność, którą zasilała nadzieja.
Nadzieja, którą zasilała bezsilność.
Trójka osób.
Trzy ciała.
Trzy odrębne osobowości.
A łączyło ich wspólne życzenie.
Życzenie o odzyskaniu przyjaciół i bezpiecznym schronieniu.
Tylko tyle.
 
Cier­pienie na­leży do życia. Jeśli cier­pisz, znaczy, że żyjesz. Pogódź się z tym mały chłopczyku.
 
*~~*~~*
 
Jedynie co potrafił zarejestrować, to dziki ból w okolicach bioder. Czuł jak w szaleńczym tempie drugie ciało uderza o jego obnażone pośladki. Otworzył oczy, a widząc twarz, do której został przylepiony obrzydliwy uśmiech, wrzasnął.
Próbował się wyrwać z uścisku Rzymianina.
Starał się nie płakać, wiedząc, że jego duma cierpi.
Chciał zakończyć tę chorą intrygę.
- Dobra z ciebie suczka - zaśmiał się Gajusz, wchodząc w poranione wejście blondyna. Nie interesował go fakt, że krew splamiła pościel. Posoka obficie ciekła po udach zrozpaczonego Andreja, który bez najmniejszych rezultatów, próbował wydostać się spod ciała bezlitosnego Rzymianina.
Uczucie, jakie w tej chwili nawiedziło jego duszę, było gorsze od śmierci.
Chciał zniknąć z powierzchni ziemi, nie mogąc znieść brutalności aktu.
Penis Cezara zagłębiał się w jego dziurce, która krwawiła i zaciskała się konwulsyjnie, sprawiając jeszcze większy ból.
Promieniował wzdłuż krzyża, wspinając się aż do serca. Z płuc wyciskał rozpaczliwy szloch, wiedząc, że teraz jest zwykłą szmatą bez uczuć. Nie liczył się w tym społeczeństwie, będąc już tylko przedmiotem. Nogi miał szeroko rozstawione, a ręce przywiązane do ramy łóżka. Męki, jakie przeżywał, stały się wręcz nie do opisania. Nie potrafił nawet wyrazić krzykami tego, co czuł w owej sytuacji. Był... Bezbronny.
- Ah, właśnie tak - jęki Cezara powodowały u niego odruch wymiotny. Chęć wbicia czegoś ostrego w tchawice Rzymskiego ścierwa nasiliła się ze zdwojoną siłą.
Łzy upokorzenia, spływały po policzkach, znikając w jedwabistej pościeli. Nie miał już siły, by wrzeszczeć. Poddał się, oddając swoje ciało w wir haniebnego aktu.
Sądził, że psychicznie będzie gotowy na takie traktowanie. W końcu sam Juliusz przedstawił mu swój plan, jak będzie traktowany w Rzymskim imperium.
Mylił się.
Nie był gotowy i nie będzie.
Gwałt, to zniewolenie.
Zniewolenie ciała, serca i duszy.
Marzył tylko o jednym.
Marzył o swojej  fobii.
Marzył o... Śmierci.
- Uhmmmm... - stłumiony krzyk Cezara został zagłuszony poprzez wgryzienie się w obojczyk Andreja.
Pejic czując gorącą spermę, która rozlała się w jego wnętrzu, otworzył szeroko oczy. Napiął się cały, a obrzydzenie jeszcze bardziej zniszczyło jego ciało. Zwymiotował, odwracając głowę w stronę końca łóżka. Wszystko wylądowało na podłodze, jednak blondyn nie czuł się dobrze.
Został zniszczony.
Został przedmiotem.
Został... Dziwką.
Załkał.
Jest nikim.
 
Wewnątrz mnie szaleje burza.
Burza, która nieposkromionym smutkiem, oblewa bryzą moje poczucie winy.
Moją niechęć.
Moją... Nienawiść.
 
*~~*~~*
 
George otworzył oczy, natrafiając na przejmującą pustkę. Tępy ból głowy przypomniał mu nagle o wszystkich wydarzeniach. Otworzył szeroko powieki, jednak przebijający się blask słońca przez kraty, zmusił go do ich ponownego zamknięcia. Odkaszlnął parę razy, odetchnął i na powrót ukazał światu swoje ciemne tęczówki. Przełknął ślinę, rozglądając się dyskretnie po pomieszczeniu, w którym się znajdował.
Zwykły loch. Z kratami, drewnianą deską, służącą jako łóżko i zimnymi, marmurowymi murami. Małe okno przepuszczało niewielkie światło, informując go o wschodzie słońca. Na łydkach miał przypięte grube łańcuchy, które znikały w sąsiedniej ścianie.
W pewnym momencie do jego uszu dobiegł odgłos otwieranych, potężnych drzwi. Najpewniej żelaznych, sądząc po towarzyszącym im zgrzycie. Szybkie kroki i już po chwili ujrzał wysokiego mężczyznę z kozia bródką, który otworzył metalowe kraty, wchodząc do lochu. George widząc jego strój, mógł jedynie przypuszczać, że jest to osoba wyżej postawiona w hierarchii republiki Rzymu.
- Nazywam się Gajusz Juliusz Cezar - przedstawił się mężczyzna, a drwiący, pełen wyższości uśmiech, błądził na jego ustach. Boleyn mimo strachu, nie spuszczał z oczu niejakiego Gajusza.
- Czego chcesz? - wychrypiał, modląc się do wszystkich bóstw, by przeżył do następnego spotkania z Andrewem.
Andy...
- Znasz może kogoś takiego jak... Andrej? - zapytał, a George słysząc imię przyjaciela, niemal zakrztusił się swoją śliną.
Pejic żyję?
Ma szansę go ujrzeć?
- Co mu zrobiłeś, bydlaku? - warknął, jednak nie ruszył się z miejsca, widząc jak dłoń Cezara ląduje na rękojeści miecza.
- Nie podoba mi się wasz język. Radzę ci się uciszyć i zmienić ton głosu, jeżeli chcesz mieć język na prawowitym miejscu. Rozkuć go. Niech ujrzy moją potęgę.
Jadowity śmiech rozbrzmiał w pomieszczeniu, niemalże dogłębnie raniąc bębenki Boleyna. Miał złe przeczucia.
 
Ratunku
 
C.D.N
 
*~~*~~*
 
Rozdział o dziwo napisałam w jeden dzień i do tego... Bardzo luźno. Wczułam się niejako w akcje. A wstawiam go dzisiaj, ponieważ są to moje przeprosiny za tą trzymiesięczną przerwę. Od razu zaznaczam, że naprawdę opowiadanie w niektórych sytuacjach nie będzie miłe. Próbuje odegrać jak najlepiej zachowanie Rzymian w dawnych czasach. Nie wiem, czy dobrze mi idzie, jednak jest jedna osoba, która potrafiła by określić moje starania.
Vaiola.
Chociaż sama nie wiem, czy na dzień dzisiejszy czytasz rozdziały, ponieważ wiem, jak to bywa z tym czasem. Sama nie zawsze znajduje czas na takie przyziemne rzeczy.
A wszystkich innych... Zachęcam do komentowania, bo mimo tak długiej przerwy, mam nadzieję, że mnie jeszcze nie opuściliście.
Pozdrawiam.

1 komentarz:

  1. Wyobrażam sobie jak trzymam Gajusza za włosy i podrzynam mu gardo, a jego głowę rzucam Spartana na...?
    Ehh, no wiedziałam, że nie skończy się to na herbatce...
    Czy mówiłam, ze nie chce poznać dalszych losów? Nie zmieniam zdania. Podejrzewam, że będzie coraz gorzej.
    Andrew... Rozumiem ze martwi się o swojego ukochanego, ale... On i dziewczyny maja siebie nawzajem, i mogą wspierać siebie na wzajem...
    I, jak tu nie wpaść w smutny nastrój po takim rozdziale?
    Ide, w chu*!
    Dużo Veny :)

    OdpowiedzUsuń